Chobienia

Legenda o rozpustnej dwórce zaklętej w złotą kaczkę

Chobienia

   Około tysiąca lat wstecz misjonarze zaczęli szerzyć na terenie Chobieni wiarę chrześcijańską. Nie wszyscy mieszkańcy aprobowali nową wiarę. Niektórzy, nie mogąc pogodzić się z nowym prawem, zabraniającym posiadanie więcej niż jednej żony, wciąż chodzili do świętych gajów i prosili prastarych bogów o zesłanie klątwy na przybyszy. Jeden z miejscowych zagorzałych przeciwników chrześcijaństwa - niejaki Płodźwit - uchodzący wśród swoich za zielarza i uzdrowiciela, widząc, że nawet ci, którzy dla świętego spokoju zdecydowali się przyjąć nową wiarę, ciągle mają po kilka żon, postanowił raz na zawsze rozprawić się z obłudą i zakłamaniem. Wypowiadając magiczne zaklęcia, zakopał w ziemi dębową figurkę, której oddziaływanie było bezsprzeczne: każdego, kto stanął w tym miejscu, ogarniał seksualny szał.
   Minęły dwa stulecia. Ziemią chobieńską władał wtedy Henryk I Brodaty, który zbudował tutaj zamek myśliwski. Kiedy jego żona Jadwiga urodziła wystarczającą do przedłużenia dynastii liczbę potomków, oboje postanowili, że do końca życia powstrzymają się od intymnych zbliżeń i ślubowali sobie wzajemną czystość. Jadwiga zamieszkała w trzebnickim klasztorze benedyktynek, a Henryk doszedł do wniosku, że pora pomyśleć o zbudowaniu - w miejscu myśliwskiego ogródka – obronnego, okazałego. Budowę zakończono w 1210 roku. Dwórka księżnej Jadwigi o imieniu Małgorzata, gdy jej pani zamieszkała na stałe u benedyktynek, przeniosła się wraz z pozostałymi pannami do Chobieni. Pewnej czerwcowej nocy, kiedy dziewczęta z wioski zabawiały się w puszczanie w Odrze wianków, Małgorzata, nie mogąc zasnąć z upału, ubrała jedną ze swych połyskujących złotem sukien i wyszła pospacerować po parku. Znużyło ją to jednak dość szybko, postanowiła więc odpocząć przy pobliskiej sadzawce. Nie wiedziała, że według opowieści okolicznego ludu, miejsce to uchodzi za przeklęte. Opierając nogę na nadbrzeżnym kamieniu, poślizgnęła się tak nieszczęśliwie, ze wpadła do wody. I wtedy woda zawirowała, drzewa zaszumiały, niebo się zachmurzyło i lunął rzęsisty deszcz.
   Małgorzata, przemoczona do suchej nitki, zamiast udać się jak najszybciej do swojej komnaty, owładnięta jakimś silnym uczuciem, którego nie mogła zrozumieć, pobiegła nad rzekę. Młodzi wieśniacy popisywali się odwagą, skacząc przez największe płomienie. jeden z nich wydał się dwórce szczególnie urodziwy. Miał blond włosy, jasne niebieskie oczy i wpatrywał się w ociekającą wodą dziewczynę. Podeszła bliżej. Chłopak, którego imię przemilcza legenda, zaprosił Małgorzatę do ogniska, aby się ogrzała i osuszyła. Ta jednak myślała już tylko o jednym. Chwyciła młodzieńca za rękę, powiodła go do lasu, zdarła z siebie złotą suknię o oddała mu się bez reszty.
   Ledwie oboje wrócili zziajani do ognia, Małgorzata upatrzyła sobie następnego. Potem był jeszcze następny i następny. Według przekazu, uwiodła tak trzynastu młodzieńców, po czym udała się do zamku na spoczynek. Opowieść o rozpustnej dwórce natychmiast rozeszła się po wsi, a potem dotarła na zamek. Tak wielkiego grzechu nie można było jej wybaczyć. Małgorzata została wyklęta z ambony kościoła p.w. św. Idziego - patrona rybaków i skazana na wygnanie. Zrozpaczona, wciąż targana niepohamowanymi żądzami, poszła nad sadzawkę do parku. Ostatni raz widział ją jeden z giermków Henryka, kiedy siedziała nad wodą i głośno szlochała. Dzień później zamkowa służba doniosła władcy, że w stawie pojawiła się kaczka o niespotykanym zabarwieniu piór. W pełnym słońcu wyglądały tak, jakby były ze szczerego złota. Kiedy jednak sam Henryk udał się nad wodę, kaczki już nie było.
   Mijały kolejne wieki. Trwająca w latach 1608-1648 wojna trzydziestoletnia spowodowała ogromne spustoszenia. Dawnym zamkiem Henryka Brodatego, wielokrotnie przebudowywanym, władał Leonhard von Kottwitz. Ponad wszystko na świecie kochał swoją córkę Barbarę, którą wszędzie ze sobą zabierał. Bywało, że wracając z podróży, zajeżdżał z nią do swej ulubionej karczmy koło przeprawy promowej i wypijał kufel warzonego na miejscu wybornego piwa.
Chobienia    Jak mówi legenda, któregoś razu dwaj mieszczanie pobili się o prawo ucałowania ręki pięknej córki von Kottwitz. Barbara, osoba dość próżna, była z tego bardzo zadowolona i podsycała mężczyzn do walki. Doszło do starcia, w wyniku którego niejaki Johann Braunau zadźgał nożem Sebastiana Kopflera. Za to skazano go na śmierć. Egzekucja odbyła się na Wzgórzu Wisielców, usytuowanym na południe od miasta. Leonhard von Kottwitz, chcąc ukarać córkę, przez którą doszło do zbrodni, nakazał jej przyglądać się, jak kat wiesza skazańca. Jednak wrażliwa dziewczyna upadła zemdlona, a potem przez kilka miesięcy chorowała. Trawiony wyrzutami sumienia von Kottwitz zszedł do pałacowych podziemi z zamiarem popełnienia samobójstwa. Już miał wyjąć sztylet, aby się nim pchnąć w serce, gdy usłyszał za sobą coś jakby trzepotanie skrzydeł. Odwrócił się i zobaczył złotą kaczkę. Jej urok zachwycił Leonharda do tego stopnia, ze zrezygnował z samobójstwa i codziennie, aż do ostatecznego opuszczenia pałacu w 1630 roku, schodził do piwnicy z nadzieją ujrzenia kaczki. Niestety, nigdy więcej mu się nie pokazała. Mówią, że na przestrzeni stuleci złota kaczka pokazywała się jeszcze kilka razy. Ci, którzy chodzą na spacer do parku opowiadają, że czasem, gdy zawieje silny wiatr i zerwie się ulewa można usłyszeć dziwny plusk w sadzawce przy pałacu. Nie wiadomo też, jaki czarodziejski magnes niezmiennie od wielu pokoleń przyciąga tu zakochanych. Historia złotej kaczki jeszcze się nie skończyła i kiedyś na pewno ktoś ją zobaczy i wyjaśni jej tajemnicę.

Literatura:
Mariusz Lalewicz, Legenda o rozpustnej dwórce zaklętej w złotą kaczkę, „Konkrety” 9.08.2001


Czerniec

Sosny bliźniaczki

   Kiedyś w średniowieczu, mieszkała we wsi Czerniec bogata i dumna rodzina szlachecka, słynąca z despotycznych rządów nad podległymi sobie kmieciami. Rodzina ta przybyła tu z okolic Budziszyna, nabywając duży majątek we wsi od zadłużonego właściciela. I od tego czasu stopniowo rosła nienawiść chłopów do dworu za ucisk, pańszczyznę i szereg powinności, jakie nakładali z biegiem lat właściciele na miejscową ludność. Równocześnie rosło bogactwo rodu.
   Po upływie dwudziestu lat w miejsce drewnianych zabudowań stanął pokaźny zameczek, obwiedziony fosą wodną, na którym straż trzymała obca służba. Pan, bogaty rycerz, już w podeszłym wieku, przekazał rządy synowi, a wkrótce potem zmarł. Młody zaczął rządy od nakładania dodatkowych powinności na chłopów, zobowiązując do niewolniczej wprost pracy, sam zaś zajął się rzemiosłem rycerskim. Bywało, wyjeżdżał na wiele miesięcy w ciężkiej zbroi, prowadząc za sobą dwóch giermków i kilka jucznych koni. Powracał zazwyczaj w większym towarzystwie. Na zamek przybywali liczni przyjaciele, a wtedy huczne zabawy niosły się echem przez wieś. Ludzie, nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że po każdym przyjęciu spadną dodatkowe daniny, bo pan równie skąpy, jak jego ojciec, nie lubił wydawać pieniędzy z własnej kiesy.
   Pewnego razu, po długiej nieobecności trwającej niemal rok, wracał młody pan wiodąc spory poczet przyjaciół. W pewnym oddaleniu, pod strażą, szła spora kolumna jeńców. Powiązani łańcuchami szli młodzi ludzie o pięknych smutnych twarzach, na których widniały zakrzepłe ślady krwi. Na czele grupy jeńców szło dwóch młodzianów, wyróżniających się bogatymi strojami i pełną godności postawą. Gdy pan wraz z towarzyszami wszedł do zamku, spędzonych niewolnych zaczęto rozprowadzać do ciemnych piwnic.
   Po powitaniu męża pani domu z dwoma córkami nasłuchiwała trwożnie, jak z dziedzińca dochodziły jęki bitych ludzi oraz wesołe pokrzykiwania pijanych strażników. Była i czuła się Polką i w tym duchu wychowywała w tajemnicy przed małżonkiem dwie córki – Zosię i Annę. Nie wyszła za maż z dobrej nieprzymuszonej woli. Wydana została z domu przez ojca po śmierci matki. Przez długie lata całą pociechę w smutnym życiu znajdowała w córkach. Nie poszły one za wskazaniami ojca okrutnika, jej słuchają we wszystkim.
   Teraz nasłuchuje i milczy. Mąż zaraz zacznie hulankę na cześć odniesionych sukcesów wojennych. Będzie opijał zdobyte trofea, których kilka wozów – jak słyszała – znajduje się w drodze do zamku. Kiedyś – tuż po ślubie – powoli, łagodnością chciała sprawić, aby charakter małżonka uległ zmianie. Teraz wie, że wysiłki te były daremne. Zapomniał nawet o swym słowiańskim pochodzeniu. Służył cesarzowi w każdej potrzebie; wespół z podobnymi sobie i knechtami niemieckimi najeżdżał ziemie polskie, byle wzbogacić się i zdobyć sławę. Zapomniał i o tym, że ziemia, która go żywi, jest polska i ludzie wiejscy mówią językiem jego ojca. Sam nie chciał o tym pamiętać.
   W dużej komnacie zastawione stoły czekały na biesiadników, na pana, który jeszcze wydawał służbie rozkazy. Słychać było niemal każde słowo. Gdy będą się bawić i wino uderzy gościom do głowy, sługusi mają najbardziej krnąbrnych jeńców wprowadzić do sali i tam poucinać im głowy. Takich jest dwóch; następnych zabiją w innym czasie.
   Takie wydawszy rozkazy, poszedł między rycerzy wesoły pan, oddając ukłony i sięgając po puchar, rzekł donośnie:
   – Za pomyślność i zdrowie obecnych, za przyszłe zwycięstwa!
   – Za zwycięstwo - odpowiedział chór głosów.
   Pani wiedziała, że nie może dopuścić, by zginęli bezbronni młodzieńcy. Jeżeli im pomoże w ucieczce, do Odry nie będzie daleko. Konie zaniosą ich szybko, a dalej wszystko zależeć będzie od ich sprytu. Czas mają tylko do rana, potem ruszy pogoń i żadna siła nie zmieni ich losu. Ona sama może już umrzeć; ma dosyć życia przy boku tak złego człowieka, lecz nie o to chodzi. Zostają córki, a te pragnęłaby widzieć w szczęściu.
   – Szybko przynieście wina – rzekła do córek szeptem. – Tylko uważajcie na służki. To Niemki, wydadzą.
   – Pamiętamy o tym – odrzekły dziewczęta.
   W chwilę później do antałka został wlany napój w kolorze i smaku podobnym do wina, może nieco słodszy i klarowniejszy. Pani zmieszała go z winem.
   Kazała córkom przywołać dwóch najbardziej zaufanych knechtów męża Hansa i Wolfa.
   Córki miały pójść jedna do wartowni, druga miała wziąć poczęstunek dla strażników na murze. Nikt nie mógł wiedzieć, że poczęstunek pochodził od pani domu. A ci, którzy go wypiją, będą się bali cokolwiek powiedzieć.
   Gdy zabawa była w pełni, nikt nie zwrócił uwagi na to, że straż jakoś przycichła, nie pokrzykuje, jak bywa w jej zwyczaju. Noc ciemna rozpięła nieprzejrzystą zasłonę nad zamkiem, domami chłopskimi i przyległym borem. Zdawało się, że prócz biesiadników i straży odpoczywają strudzeni pracą ludzie. Straż jednak dzieliła trud dnia wespół z innymi mieszkańcami zamku. Chyliły się senne głowy, wsparte o blanki murów obronnych lub ciężkie włócznie. W wartowni spali też Hans i Wolf. A tam, na piętrze, zmęczona Eliza, słaniając się na nogach, podawała trunki podochoconym biesiadnikom. Wszyscy już radzi by udać się na spoczynek, lecz ciężki wzrok pana trzymał obecnych jak na uwięzi.
   W momencie gdy kur zapiał o północy, poniósł się z ławy i wodząc oczami po obecnych wyczekiwał sposobnego momentu, by oznajmić coś ważnego. Ucichły głosy rozbawionych, ciężkie kielichy stawiano na szerokim stole. Wreszcie rycerz odezwał się w te słowa: – Przed chwilą dano mi znać, że dwóch znaczniejszych jeńców rzuciło się z bronią w ręku na moją straż. W trakcie walki obaj zginęli od ciosów moich strażników. Czy chcecie panowie zobaczyć ich ciała?
   Krótki gwar był dowodem zaciekawienia. Oczywiście, wszyscy chcieli zobaczyć tych nikczemników. Co zapalczywsi sięgali po broń.
   – Nie trzeba – uśmiechem uspokajał ich pan zamku.
   Nie upłynęła chwila, gdy ławą ruszyli w kierunku lochów. Szli w pewnym oddaleniu, z szacunkiem. Gdy pchnięte drzwi uchyliły się, zobaczyli, że wsparci o ławę Hans i Wolf, najbardziej zaufani pana, chrapią mocno i głęboko, natomiast nie ma ani śladu domniemanych nikczemników czy też krwi. Dwa kaganki dość dobrze oświetlały mroczna izbę. Nie było wątpliwości, że wszystko jest w porządku. Wesołe uśmieszki pojawiały się na ustach. Wiadomo, czasem trzeba gości czymś rozweselić, tym lepiej będzie się ucztowało od rana. Lecz twarz pana oblekła się bladością.
   – Panowie, zdrada - rzekł obracając się ku rycerzom. – Natychmiast na koń. Zdrajcy przeklęci. Ale dopadnę ich.
   Rzucili się wszyscy do schodów, ku stajni, lecz tym większe ogarnęło ich zdumienie, gdy stwierdzili, że przy żłobach miast pełnej liczby, stoją zaledwie trzy podlejsze wierzchowce. Pan, ściskając głownię miecza do bólu, szeptał przez zaciśnięte zęby: – Zabiję sukę..., zabiję.
   Pani posłyszała kroki rozwścieczonego małżonka. Teraz może umierać. Zdołała wypełnić posłannictwo życiowe. Jeńcy uwolnieni, a wraz z nimi Zosia i Ania dosiadły koni. Prosiła przed pożegnaniem, by mieli je w opiece. Noc ciemna i głucha, pędzą co sił w koniach ku Ścinawie – dziewczęta za przewodnika. O świcie przejdą brodem, zanim ktokolwiek ich złapie. Stamtąd blisko do Rawicza, swoi obronią.
   Nie, nie boi się, choćby śmierć nadeszła okrutna i tortury. Otwierają się drzwi. Pani wstaje z łoża w białej szacie i podchodzi do dyszącego gniewem małżonka. Spotykają się dwa nieugięte spojrzenia, każde inne, każde silne. – Zdradziłaś, wiedźmo – syknął przez zęby.
   W odpowiedzi uniosła w dłoni kaganek, by mógł zobaczyć jej twarz bez cienia strachu. Mężczyzna cofnął się nieco i spytał: – Kto zdradził?
   Uśmiechnęła się w odpowiedzi: – Zdrady nie było. Jedno, co mogłam uczynić, to chyba tyle, że bezbronni ludzie nie zostali zabici przez twoich sługusów.
   – Zgiń przeklęta – pan uniósł miecz do ciosu. Cios jednak nie nastąpił. Małżonek zawahał się i zaraz cofnął za drzwi. Słyszała jego głos, jak kazał straży sprowadzić konie z pastwisk i siodłać co rychlej. Goście mieli tymczasem pozostać w sali. Z rumorem zawracali do stołów. Na chwilę przycichło. Wtedy przyszedł ponownie. W jednej dłoni trzymając miecz, drugą chwycił za ciężki spleciony warkocz żony, wywlókł ją na dziedziniec, a stąd w kierunku lasu. Nie opierała się. Puścił wreszcie. Szła przodem bezwiednie ścieżką leśną. Gdy przystanęli, zapytał: – Dlaczego zdradziłaś?
   Podeszła szybko do małżonka i plując mu w twarz zawołała całym głosem: – Ty jesteś zdrajcą. Ty przez całe swoje wstrętne życie, przeklęty!
   W chwili, kiedy otrzymała cios w pierś, miała wzniesione w górę obie ręce. Ostrze przebiło serce, umierała więc szybko. On zaś, nieprzytomny, pędził do zamku. Nie dobiegł. Stracił rozum i biegnąc wpadł w bagno.
   W miejscu natomiast, gdzie zginęła pani – jak powiadali starzy ludzie – natychmiast po jej śmierci wyrosła sosna o dwóch pniach. Tak jest obecnie; jeżeli jedna zwali się ze starości, zaraz wyrasta następna o takim samym kształcie przypominającym ludzką istotę o uniesionych wysoko ramionach.

Lubin, 30 V 1969 r.

Źródła:
Jan Biliński, Przewodnik po ziemi lubińskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1971


Dębiec

Zmory z Dębca

   Podczas wojen napoleońskich myśliwski dworek w Dębcu pełnił rolę szpitala wojskowego. Toteż zmarłych Francuzów, oficerów i szeregowców grzebano w pobliskim parku, w masowym grobie. Upłynęło około pół wieku. Kiedy prowadzono budowę linii kolejowej Wrocław – Głogów, tak wytyczono przebieg trasy, że biegła ona tuż przy parku, częściowo nawet przez teren dawnego parku. Wobec tego w czasie prac ziemnych, często napotykano na rzędem leżące szkielety.
   Pewien robotnik przytaszczył pełen wór tych ludzkich kości i czaszek do domu, by je później sprzedać aptekarzowi. W nocy obudziły go tajemnicze szmery, które brzmiały jak szepty. Jakież było jego ogromne zdziwienie, gdy nagle zobaczył przed sobą kilka postaci francuskich żołnierzy! Nocni goście zaciskali pięści i grozili, że jeśli ponownie nie pochowa zabranych szczątków, to go uduszą. Robotnik tak się przestraszył gróźb, że następnego ranka szybko pobiegł do zaprzyjaźnionego ścinawskiego grabarza. Jeszcze tego samego ranka obaj zakopali wszystko na miejscowym cmentarzu. Po pogrzebie - podobno – zmory przestały się ukazywać.

Literatura:
Legendy Ziemi Ścinawskiej [W:] Zeszyty Ziemi Ścinawskiej nr 1, 4 http://www.gminascinawa.pl/historia/legendy-ziemi-scinawskiej


Gorzyca

O ruchomym kamieniu

   Pod wsią Górzyca, tuż pod lasem i w pewnym oddaleniu od zabudowań, stały dwa domy, zamieszkałe przez dwie rodziny. W jednej mieszkał Wojciech, w drugiej jego brat Lesław. Zgoda panowała przez wiele lat i nic nie mąciło życia rodzinnego.
   Jednak harmonijne pożycie skończyło się nagle, gdyż podczas karczunku Lesław uznał się za skrzywdzonego przy podziale gruntów i postanowił się zemścić. Choć przez jakiś czas nie było okazji do zemsty, Lesław w wolnych chwilach często rozprawiał z żoną i dorastającymi synami o niesumienności brata Wojciecha. Początkowo nikt nie dawał wiary tym sądom, znając uczciwość starszego brata, lecz stałe utyskiwanie dokonało swego. Żona, jak to wśród kobiet bywa, rychło przemieniła się w walczącą lwicę; gdy mężowi brakowało ochoty do dochodzenia swoich praw, postanowiła zwołać mieszkańców wsi i dokonać nowego pomiaru.
   Pewnego dnia pod nieobecność męża, zwoławszy sołtysa i nieco ludzi, z pomocą synów pomierzyła zagony. Ale choć miara wypadła prawidłowo, jej wydawało się, że siły nieczyste tak czynią, by sprawiedliwość była po stronie Wojciecha. Następny pomiar też nie dał dowodów nieuczciwości starszego brata. Przebiegła kobieta nie dała poznać ludziom, jak bardzo jest zawiedziona i podziękowawszy usłużnym sąsiadom, zawróciła z synami do chaty.
   Kilka dni upłynęło spokojnie. Tymczasem zła kobieta w tajemnicy wykonała własną miarę do liczenia długości i ponownie udała się w pole. Mierzy pole z synami i stwierdza, że rzeczywiście różnica jest duża. Nie czekając na świadków biegnie do męża.
   – Patrz – woła od progu. Brat cię oszukał. Tym razem wiemy, dlaczego. Złą miarą mierzył i jesteśmy stratni: osiem łokci brakuje na szerokość. Pomierz sam, przekonasz się.
   Chłop, niewiele myśląc, zmierzył pole własne i brata. Przecież to jasne; bez obchodzenia zagonu widać, gdzie więcej. Nie podaruję mu tej krzywdy ani jego dzieciom – myślał idąc ku domowi szybkim krokiem.
   W izbie siadł na klocku ogromnie zły. Nie, nie dopuści do tego, by on, Lesław, miał być ofiarą skąpstwa Wojciecha. Już on mu pokaże, w jaki sposób dojdzie do swych praw. Głupiec z tego Wojciecha, dureń. Chciał go oszukać, dobrze. Mówiła przecież o nim żona, że jest zachłanny na wszystko i zazdrości nam tego, co mamy. Lesław gryzł wargi i szarpał wąsy. Do samego wieczora nie odezwał się do nikogo, a skoro zmierzchło, wyszedł do sieni. Szybkim ruchem schował za koszulę długi nóż i  zybko wyszedł z nim z izby w oparach mgły.
   Tam, gdzie ścieżki łączące oba domy z resztą wsi krzyżowały się obok gęstych krzewów, schował się między gałęzie, ledwie widoczny w mroku. Zapadła noc. Ale ledwie upłynęła chwila, od wsi pojawiła się sylwetka Wojciecha. Szedł zmęczonym krokiem, dźwigając na plecach wór zboża. Nagle zatętniły za plecami kroki. W ciemności rozległ się nagły zdławiony krzyk i ścichł prędko.
   Lesław pojawił się przed domem Wojciecha i niespokojnym głosem zapytał, czy brat jest w izbie. Na próg wyszła Lubomira, bratowa - i patrząc w kierunku wsi wyjaśniła, że jeszcze go nie ma, ale mąż winien rychło powrócić.
   – Czy chciałeś czego? – zagadnęła. – Myślałam, że gniewasz się na nas.
   – Nie, nie – bąknął zmieszany Lesław. – Chcę porozmawiać.
   Lecz język stanął mu kołkiem. Miast słów z ust leciały bełkotliwe dźwięki. Coraz bardziej zmieszany zawrócił ku swojemu obejściu.
   Nazajutrz wiedziano, że Wojciech został zabity, a głównym podejrzanym jest Lesław albo ktoś z jego domu. Rozpacz Lubomiry i jej córki była niezmierna. Leżały na ławie prawie odchodząc od zmysłów. Natomiast syn Jędrzej chodził po wsi z żądaniem pojmania swego stryja i oddania pod sąd. Sprawa jednak nie była dość jasna, więc sołtys nie spieszył się do wezwania podejrzanego, czekając na bliższe szczegóły, o których powiadano po domach. Chłopiec, zmęczony wyczekiwaniem, zawrócił ku chacie, wygrażając pięściami.
   – Nie chcecie sprawiedliwości, sołtysie, sam ją znajdę – rzekł na odchodnym.
   Noc już była w pełni, gdy do chaty Lesława ktoś zastukał lekko do drzwi. Staremu nie chciało się wyjść, więc zbudził syna. Syn wyszedł i nastąpiła cisza. Lesław poczekał chwilę, wreszcie uniósł się z ławy. Niepokojące było to, że syn nie wracał. Wyszedł więc z chaty i rozejrzał się wokoło. Pod ścianą leżał syn. Przerażony ojciec przypadł ku niemu.
   – Co ci jest? – zagadnął szeptem.
   Gdy ręce dotknęły piersi syna, pod palcami wyczuł ciepło płynącej krwi. Zadrżał. To znaczy, że syn nie żyje, a jeśli zginął – to z jego winy. A więc nie ma syna. Sztywno podniósł się Lesław z klęczek i ruszył przed siebie w kierunku lasu.
   Rankiem obiegła wieś wiadomość, że w zagrodzie Leszka leży zadźgany nożem jego syn, zaś ojca ani śladu. Rzucili się ludzie szukać domniemanego winowajcy. Sam sołtys szedł na czele gromady. Penetrowano krzewy, zarośla, każdy dołek; chłopi wypatrywali korony wysokich drzew w przeświadczeniu, że tam może łotr skrył się przed sprawiedliwością. Niestety, jak kamień w wodę, ani śladu po Lesławie. Dopiero gdy ława doszła do zagajnika rosnącego w sąsiedztwie, ktoś zauważył wśród gałęzi białą sukmanę. Na sygnał jednego podbiegli inni. Jest, lecz dlaczego nie ucieka? Jeszcze przeszkadzają w widoczności gęste gałęzie, jeszcze nie wierzy nikt, aby Lesław nie zamierzał uciekać, bo za chwilę pogoń nie dopuści do żadnej szansy.
   Dopiero gdy doszli, wszyscy dostrzegli, że poszukiwany już nie żyje. Ciało Lesława zawisło na pętli zrobionej z podartej koszuli. Musiał widocznie cierpieć, bo ani miejsce, ani gałąź nie pasowały dla człowieka, który szuka śmierci.
   – Jakby mu diabeł zawiesił powróz na szyi – rzekł sołtys. Patrzcie, zupełnie nisko, mógł nogami dotknąć ziemi.
   Ciało odcięto zaraz i paru chłopów przeniosło je na drogę. Jutro rodzina go pogrzebie, a z czasem zapomną o wszystkim.
   Tymczasem okoliczności towarzyszące pogrzebowi były dość niezwykłe. Gdy chowano zmarłego na cmentarzu, prawie z czystego nieba piorun uderzył w dom Lesława. Chata spłonęła, a wraz z nią cały dobytek. Pod wieczór zaś dano znać, że zrozpaczona wdowa rzuciła się do studni, drugi syn natomiast zniknął bez śladu. W jakiś czas potem nieszczęście spadło na dom Wojciecha; zginęła córka. Mówiono, że z rozpaczy. Znaleziono ją z widłami w piersiach, martwą, nie mogła już powiedzieć niczego. Matka, oszalała z rozpaczy, opuściła zagrodę. Tego samego dnia zniknął Jędrzej. Widziano go jak szedł z siekierą na ramieniu przez wieś. Upłynęło parę tygodni, a opuszczona zagroda niszczała. Ludzie z dobrej woli zabrali bydło, by nie padło z głodu. Wielu sąsiadów i krewnych spodziewało się powrotu przynajmniej Jędrzeja. Znów upłynął tydzień i podobnie jak podczas pogrzebu Lesława piorun uderzył w dom Wojciecha. Nikt go nie ratował. Czarny dym znaczył drogę smutku i żałoby. Ludzie nie podchodzili blisko, bo wszystkim wydawały się te wydarzenia groźne i tajemnicze.
   Zaledwie jednak upłynęła noc, gdy idącym do lasu drwalom przedstawił się dziwny widok: w miejscu dopiero spalonego domu rósł młody zagajnik, a resztki zagrody Lesława pokrywały gęste trawy. Gdy spojrzeli wokoło, zdumienie ich nie miało granic: pole będące przedmiotem sporu pokrywał stary las. Ze strachem cofali się ku wsi. Nie skończyło się jednak na tym, bo na drodze, uprzednio wolnej od głazów, zobaczyli olbrzymi kamień z lekka toczący się po nierównościach, jak by z zamiarem odcięcia im przejścia.
   Tego było za wiele; drwale z krzykiem uciekli łąkami, by jak najszybciej znaleźć się wśród ludzi. Od tej pory przez wiele lat nie znalazł się człowiek odważny, skłonny do podpatrzenia owego głazu. Z tej przyczyny nieodwiedzana droga porosła krzewami i olchą. Kiedyś tętniący życiem zakątek zamienił się w miejsce klątwy i smutku. Po nocach coś stale wyło, albo w oddali ukazywała się ludziom gromada ludzkich postaci okrytych bielą.
   Co odważniejsi uradzili pewnego razu zobaczyć owo miejsce i dokładnie ustalić, jakież to harce wyczynia opisany głaz. Poszli. Istotnie wielki głaz leżał spokojnie na środku zapomnianej drogi, bez śladów życia; kształtem czy kolorem również nie dozwalał na żadne domysły. A jednak, skoro ktoś chciał go dotknąć, ożył. Z krzykiem uciekła gromada.
   Powiadają jednak starzy ludzie, że są takie dni w roku, kiedy głaz odrywa się od podłoża i w ciche noce zaczyna wędrować. Niedaleko, kilka kroków w lewo, w prawo – i ponownie wraca na swoje miejsce.

Lubin, 19 IV 1968 r.

Źródła:
Jan Biliński, Przewodnik po ziemi lubińskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1971


Lubin

Luba

   Na niewielkim wzgórzu za wysoką palisadą znajdowała się osada złożona z pierścienia domów. Pośrodku rósł olbrzymi dąb, pod którym kryła się niewielka gontyna. W odległości paru kroków od wrót do świątyni stał czteroboczny posąg Światowida, a palący się przed nim mały ogień rzucał przy zapadającym zmroku cień siedzącej postaci. Poza tym nikogo nie było widać, żadne odgłosy ludzkich rozmów ani hałasy dzieci nie dochodziły tu. Wyglądało na to, że mieszkańcy są chwilowo nieobecni bądź uczestniczą w jakimś wiecu.
   W jednej z chat, większej od pozostałych, na klocu zasłanym wilczą skórą siedział mężczyzna w podeszłym wieku. Jego nieruchomy wzrok, wpatrzony w płomyki bijące z paleniska, i z lekka drgające usta mówiły, że ma do rozważenia poważne sprawy. Od pewnego bowiem czasu pojawił się dziwny zwierz-ludożerca. Codziennie prawie ginął człowiek, czasem krowa, koń. Tylko ślady krwi wskazywały w jakim miejscu nastąpiło spotkanie z potworem. Potem las i mchy zakrywały trop mordercy, który znikał niczym zjawa. Mężczyzna chodził już z innymi wojami w głęboki bór, badając wszystkie znane sobie ścieżki, lecz bez rezultatu. Ludzie zamieszkali w osadzie, opanowani strachem, przebąkiwali o konieczności opuszczenia domów, do czego on, stary, nie mógł dopuścić; jako najstarszy z rodu musi czuwać, bronić tych, co mu zaufali, choć nie bardzo wie obecnie, w jaki sposób.
   – Co robić – rozważa stary, szarpiąc siwą brodę. Dzień za dniem płynie, każdy przynosi nowe ofiary, wciąż nie wiem, co to za zwierz?
   Po izbie bezszelestnie snuje się stara kobieta, żona. Spogląda na męża pytającym wzrokiem, lecz nie śmie zapytać. Instynktownie wyczuwa, że zbliża się chwila decydująca. Z pewnością tej nocy mąż Luba zechce ruszyć na spotkanie z dziką bestią, położyć kres dalszym tragediom. Wolałaby, aby kto inny ruszył, do walki; Luba jest za stary, niezbyt zręczny, ruchy ma wolniejsze, może ulec. Ale czy mimo wieku może mu ktoś dorównać doświadczeniem?
   Luba po długim rozmyślaniu podnosi się. Opodal na łożu odpoczywa po nocnych czatach syn Jarko. Tak, teraz czas sposobić się do walki. Wzrokiem przywołuje syna. Obaj podchodzą do ściany sczerniałej od dymu. Pierwszy zdejmuje długi miecz, po czym podaje synowi ciężki oszczep. Nakładają na siebie ciężkie skórznie i grube czapy.
   – Na nas czas – powiada cicho i patrzy na kołyskę, w której śpi wnuk.
   Przez chwilę stoi w milczeniu, wreszcie wzywa Marzannę, synową: – Podaj mi dziecko.
   Są gotowi do drogi. Krótkie, twarde, lecz pełne wymowy spojrzenia dla kobiet, aby nie płakały; Luba dotyka wargami czoła uśpionego dziecka. To zupełnie wystarczy. Wychodzą.
   Na majdanie robi się rojno; wychodzą ku wojom kobiety z dziećmi na rękach, mężczyźni, starcy. Na czele idzie stara kobieta z rozwianym włosem i w dziwnej odzieży. To czarownica. Za chwilę powróży z nasion, z ziela rzuconego w święty ogień. Wszyscy podchodzą do posągu Światowida. Stara staje w małej odległości od płomienia, wyciąga z zapaski garść ziół i mrucząc niezrozumiale zaczyna obracać się dokoła własnej osi. Czyni tak trzy razy, następnie jednym ruchem rozsiewa zioła nad ogniskiem.
   – Światowidzie, Światowidzie – woła przeciągle. – Pomóż nam.
   Po chwili zaczyna unosić się ostry zapach. Oczy staruchy śledzą drogę ledwie widocznych smug dymu. I zupełnie nagle pada z jej ust okrzyk: – Idźcie już!
   To dziwne zachowanie staruchy przyjęło lękiem obecnych. Oczy wszystkich skupiły się na drobnej postaci czarownicy, następnie przeniosły się na postacie Luby i Jarka. Pewnie ona coś wie, dlatego nie chce mówić nic więcej. Wyraz twarzy obu wojów jest jednak tak nieprzenikniony, że nie da się z nich odczytać, o czym mogą myśleć przed walką.
   Tak sądzą ludzie, lecz Luba wie, ze wróżba nie jest pomyślna i może dlatego z kamiennym obliczem patrzy chwilę w ogień. Wie, ale nie powinien wiedzieć syn. Jest zbyt młody, jeszcze mało doświadczony. A do walki nie może iść w niepewności. Patrzy w ogień, spogląda na staruchę i z błyskiem w oku prostuje plecy.
   – Na nas czas – powiada głośno.
   Szybko, z godnością, zmierzają ku furcie, a za nimi postępuje gromada. Przy palisadzie pożegnanie bez jednego słowa i wkrótce obu mężczyzn pochłania cień nocy. Idą równym krokiem leśną ścieżką, czujni, gotowi do natychmiastowej walki: stary w przodzie, za nim Jarko. Za strumieniem jest już odwieczny bór, pełen odgłosów dzikich zwierząt. Tu zwalniają. Trzeba uważać. Oczy starego wypatrują czujnie każdy szczegół leśnych ostępów. Podobnie czyni syn.
   Idą długo, okrążając mokradła, zapadliska, potężne wykroty. Pełnia nocy nasyconej blaskiem gwiazd nie dociera pod rozłożyste korony olbrzymich dębów, buków i świerków. Są dość daleko od osady, tam gdzie nawet odważni w dzień nie zapuszczają się pojedynczo. Dlaczego idą właśnie tędy? Luba nie umiałby odpowiedzieć na takie pytanie, po prostu instynktownie wyczuwa, że właśnie w niedostępnej głuszy winno nastąpić spotkanie. Dochodzą do wzgórza porośniętego samymi bukami. Stary staje, kłuje wzrokiem głębię kniei. I zupełnie niespodziewanie, jak spod ziemi, odzywa się stłumiony ryk zwierza.
   Jeden ruch i dłonie chwytają za broń. Oto wyłania się potężne cielsko zwierza. Są gotowi. Jeszcze jeden ryk, mocniejszy, i potężna łapa zakreśla łuk w powietrzu. Luba jest nieco szybszy. Jego miecz uderza z góry, trafia w wielki łeb, zaczepia o szczęki. Lecz nie przebija ich, nie łamie. Cios jest za słaby. Trzeci ryk niczym grzmot wstrząsa knieją. Teraz uderza jarko. Z rozbiegu pcha w korpus niedźwiedzia swoją dzidę. Gdy ta zagłębia się między żebrami, nie ustępuje. Chce jej ostrze pogrążyć głęboko, otworzyć mocarne serce. Niestety, niedźwiedź mocnym zwodem usuwa z ciała ostrze. Teraz Jarko, nie mając oparcia w nogach, traci równowagę. Źle może być z młodym, bo wielka łapa uzbrojona w potężne pazury zamierza się na jego głowę. Stary widzi niebezpieczeństwo i, zamierzając się do ponownego ciosu, łokciem odpycha syna. Ten cios miecza jest znacznie lepszy i silniejszy. Niedźwiedź oddaje uderzeniem w pierś, zrywa grubą osłonę i zagłębia pazury w ciele starego. Jarko trafia również. Głuche stęknięcie wypływa z paszczy olbrzyma, który wali się na ziemię.
   – Ojcze, żyjesz?... – pada wylęknione pytanie.
   Luba nie odpowiada. Wodzi wzrokiem po pobojowisku z lekka kołysząc ciałem. To dobrze, że on, nie Jarko, jest ranny. Czuje, jak z otwartej piersi wypływa ciepła krew. Upływ jej jest znaczny, lecz mimo to powinien o własnych siłach powrócić, jak wojowi przystało, do rodzinnej chaty.
   Prawdę wywróżyła starucha – rozmyśla spokojnie. Nawet dobrze, jestem już stary, trzeba pomyśleć o śmierci. Tak pewnie musi być.
   Gdy Jarko przybliża się, wskazuje dłonią na otwartą pierś. Chodź – mówi oczami.
   Noc już szarzała, gdy byli w drodze powrotnej. Ale powrót nie mógł trwać krótko, gdyż każde mocniejsze stąpnięcie Luby powodowało mocniejszy wylew krwi. Mimo to szedł nie okazując synowi, ile wysiłku go to kosztuje.
   Niech wie, rozważa starzec. Niech Jarko wie, jak ma postępować woj. Bo sam już zadecydowałem.
   Wreszcie wychodzą z boru. Na palisadzie mieszkańcy osady z niecierpliwością wypatrują idących. I natychmiast niesie się wieść smutku i rozpaczy. Stary, wciąż o własnych siłach, przechodzi przez majdan, zdąża do własnej chaty. Dopiero tu z pomocą żony siada na pniaku. Miecz wypada z dłoni.
   – Mężu – woła szlochająca kobieta, padając do stóp rannego.
   Luba łagodnym ruchem dotyka włosów żony i wzrokiem przyzywa synową, jakby chciał rzec: podaj mi jeszcze raz dziecko, chcę je zobaczyć.
   Marzanna szybko podbiega z synkiem u piersi, podaje je starcowi, Luba jednak nie ma już siły, by nawet tak mały ciężar udźwignąć i podnieść do ust. Nie musi; synowa sama przybliża je do skrwawionej twarzy. Prawie zimne usta woja żegnają dotykiem wnuka.
   Następnego dnia czysto umyte ciało obleczono w biały całun i ułożono na wielkim stosie. A gdy spłonął, resztki kości wraz z popiołem czarownica zebrała do glinianej urny. Potem przy żałosnych pieniach urna została pogrzebana w ziemi. Zaś na wieczną pamiątkę o walecznym starcu wszyscy mieszkańcy osady uradzili nazwać ją imieniem Luby – Lubinem i ta nazwa pozostała przez wieki do dnia dzisiejszego.

Lubin, 9 XI 1967 r.

Źródła:
Jan Biliński, Przewodnik po ziemi lubińskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1971


Lubin

Legenda o zbóju Dziobie

Wzgórze Zamkowe

   Był taki czas, gdy w lubińskim zamku mieszkał rycerz o imieniu Schnabel (Dziób). Rycerz owy słynął w okolicy ze zbójeckiego charakteru. Podobno napadł kiedyś na starowinkę, która samotnie wędrowała okolicznym szlakiem. Szybko zorientował się, że to uboga osoba. W tobołku podróżnym miała tylko kromkę chleba i drewniane ćwieki, wyprodukowane na sprzedaż. Zawiedziony kazał sługom przytrzymać biedaczkę i wbijał jej te drewniane ćwieki pod paznokcie. W straszliwych męczarniach kobiecina dokonała żywota.
   Ale sprawiedliwości stało się zadość, gdyż najbliższej nocy rozpętała się burza, podczas której pioruny uderzały raz po raz w siedzibę okrutnego rycerza, a grad dopełniał całości. Do rana zamek był tylko ruiną, która pogrążyła się w bagnistych błotach.
   Podobno dusza rycerza Schnabla straszy podróżnych przemierzających okoliczne drogi, ale wystarczy mieć przy sobie drewniany szewski ćwiek, by pozostawił nas w spokoju.

Źródła:
http://www.zamki.pl/?idzamku=lubin&dzial=legendy


Lubin

Legenda o krzyżu pokutnym w Małomicach

   W którym to roku mogło być, dokładnie nikt nie pamięta, prawdopodobnie jednak pod koniec budowy kościoła parafialnego w Lubinie.
   A było to tak: mistrz Walenty miał przy budowie kościoła paru czeladników, a wśród nich jednego imieniem Jakub. Jakub zaś, jak na zawadiakę przystało, dość często zaglądał do karczmy, by – jak powiadał – piwskiem gasić pragnienie. Gasił je dość często, a wtedy zaczynały się burdy. Czasem sam oberwał, częściej innych obił, lecz nigdy nie narzekał na brak towarzystwa. W pracy, jeśli sam mistrz nadzorował, pilnował się, aby nie otrzymać surowej nagany bądź dyscypliną po wypukłym grzbiecie. Nie uśmiechało mu się wczesne wstawanie do pracy razem z innymi, bo skoro każdego wieczora sączył spore kruże piwa, pozostawał w wesołym nastroju do północy. Niekiedy nie starczało ochoty na powrót do plebanii, więc usypiał wsparty na ławie.
   Płynęły dni, tygodnie, a zła sława o Jakubie rosła wszerz i wzdłuż Lubina. Pił Jakub każdego dnia więcej, zapominając o pracy, o tym, co mówią ludzie. Bywało, znajdowano go śpiącego w byle rowie, pod skibą, nawet w błocie, jeśli podochocił sobie zbyt mocno. On sam jednak najmniej interesował się własną opinią. Tak nadeszła pora deszczowa, pełna mgieł, silnych wiatrów i chłodu.
   Pewnego dnia, nie mając grosiwa na piwo, a do pożyczek nie znajdując chętnych, ukorzył się po raz nie wiadomo który przed srogim majstrem, zobowiązując się do szczerej poprawy i solidnej roboty. I rzeczywiście: dzień, dwa, trzy pracowało mu się dobrze; zginał wytrwale grzbiet pod ciężkim koźlakiem, dźwigając cegłę, zaprawę i co tylko było potrzebne. Mistrz złagodniał, pochwalił skąpo i mogło się wydawać, że wszystko jest na dobrej drodze. Cóż z tego, kiedy Walenty otworzył kiesę i dał kilka groszy. To było już ponad siły Jakuba. Starał się wytrzymać do wieczora, by z innymi skończyć, lecz omam jakiś wcisnął się pod czaszkę, zaczął podszeptywać: – Rzuć Jakubie robotę, rzuć, przecież masz pieniądze; na piwo starczy, o resztę się nie martw.
   Rzucił Jakub narzędzia pracy, choć do zmierzchu był jeszcze kawał czasu i pomknął do karczmy pod Kłopotowem. Parujący potem wszedł do obszernej izby, oświetlonej kagankiem i ogniem płonącym na ognisku. Uśmiechnąwszy się pod wąsem pozdrowił karczmarza i trzymając w palcach krągły pieniążek wesołym głosem zawołał: – Duża kruża dla Jakuba!
   Wypił jedną, otarł wąsy i zasmakował w drugiej. Dobre piwo zapaliło mu skierki w oczach, nasyciło policzki kolorem. Teraz miał ochotę tańcować. A w izbie nie było nikogo. Patrzył więc posmutniały w ogień paleniska i nasłuchiwał. Jakoż wkrótce nadeszło paru wesołków, a że grosz mieli, na ławie pojawiły się następne kruże z pienistym płynem. Jedna kolejka, druga. Kto wie, ile ich było. Dopiero gdy północ kury oznajmiły, karczmarz jął wypraszać towarzystwo. Wreszcie znaleźli się na drodze. Wiatr zimny z deszczem ciął po twarzach. Jakub chwiejąc się na nogach parł pierwszy w kierunku miasta. Widać, nie podobało się to tamtym, gdyż po chwili zaczęli nań wyzywać, nawet tarmosić za ramiona. – Czego – warknął lecz jeszcze bez gniewu.
   – Jakubie! – zawołał Bartek. – Ty jesteś głupi. Walenty kazał iść precz. Już nie masz czego szukać w kościele.
   Jakub przystanął, zachybotał ciężko. – Co rzekłeś? – podsunął pięść Bartkowi pod nos.
   Gdy zaczęli się prać, pozostali umknęli. Cios za ciosem odbijał się płaskim echem: podskakiwały głowy uderzane razami. Bartek niespodziewanie zaczął zyskiwać przewagę. Jakub czuł, że długo nie wytrzyma i resztką świadomości rzucił się głową do przodu. Trafił celnie. Krótki, stłumiony krzyk był dowodem, że dobrze wycelował. Lecz teraz, mając pewność, że tamten jest zamroczony, rzuciwszy nim o ziemię z pasją zacisnął palce na szyi. Ile czasu trwało mocowanie, nie wiadomo. Wreszcie sam padł bez siły obok Bartka.
   Jeszcze świtu nie było, gdy ziąb poderwał go na nogi. Lecz u licha, czemu Bartek nie wstaje, pomyślał półprzytomnie gapiąc się na nieruchomą postać.
   – Oj, zabiłem – z krzykiem poderwał się do ucieczki.
   Uciekał długo, bez pamięci, nie spoglądając za siebie. W południe, ominąwszy Legnicę, podążył ku Legnickiemu Polu. Dużo słyszało się o dobrodziejstwach i miłosierdziu braciszków, może i mnie pomogą, rozmyślał nieprzerwanie. Szedł wystraszony, coraz częściej oglądając się za siebie. Przez skórę wyczuwał, że pogoń jest w drodze i lada moment należy spodziewać się pojmania. Szedł słabnąc, aż oczy zobaczyły mocne zabudowania klasztorne i wieżyczkę kościółka. Tu pod murem wyszukał kryjówkę i natychmiast padł ze zmęczenia.
   Już późna noc roztaczała pieczę nad uśpioną ziemią, kiedy furtian, braciszek zakonny, posłyszał pukanie do bramy klasztoru. Nadstawił uszu; nie było wątpliwości, ktoś się dobijał. Chwyciwszy w rękę ciężką włócznię i nawijając na drugą różaniec powolnym krokiem zbliżył się do bramy.
   – Kto zacz? – zagadnął ostro. – Jeśli czego trzeba ci dobry człeku, przyjdź rano.
   Jakub trzęsącym się głosem odpowiedział, że jest w wielkiej potrzebie i musi rozmawiać z przeorem. Musi i będzie tak długo kołatał do furty, aż mu ją otworzą. Furtian coś pomarudził pod nosem i zdecydował się ostatecznie udać do przeora. Czas dłużył się niespodziewanie, każdy zaś ruch na drodze potęgował lęk. Kiedy ostatecznie dwie postacie zjawiły się na murze, upadł Jakub na kolana i płacząc prosił o wpuszczenie do wnętrza. Tamci coś szeptali, wreszcie ten pierwszy zapytał gromko: – A jesteś sam człeku?
   – Sam, panie – potwierdził Jakub. Wkrótce potem zgrzytnęły zawiasy i mocna dłoń wciągnęła przybysza na dziedziniec. – Z czym przyszedłeś? – mocne spojrzenie zaczęło przenikać Jakuba na wylot.
   Powoli zaczęli iść ku zabudowaniu. Przed drzwiami przeor zatrzymał się i nakazującym tonem podkreślił, że Jakub ma pozostać do rana w celi dla gości. Pośpi na słomie, a gdy przyjdzie pora, wezwany zostanie na rozmowę.
   Rozmowa, do której doszło, należała do bardzo trudnych; głośny płacz, kajanie się, wreszcie spowiedź zakończyły wyznanie Jakuba. Przeor zdawał się być mimo wszystko nieprzekonany. Zapadła długa brzemienna cisza. Zakonnik stał przy okienku celi i w zamyśleniu szarpał zwichrzoną brodę. Jakub, z pochyloną głową, na klęczkach, wyczekiwał wydania decyzji. Wreszcie przeor przemówił:
   – Masz w tej pokucie do wypełnienia wiele czynności. Jedna – to wykonanie własnymi rękami kamiennego krzyża z jednego kawałka skały i postawienie w miejscu zbrodni nie później niż do sześciu miesięcy. I patrząc Jakubowi mocno w oczy dodał: – Aby twoja porywczość zachowała miarę, jeść będziesz tylko dwa razy na dzień, a pozostały posiłek odstąpisz na przeciąg roku głodnym i potrzebującym.
   Jakub słuchał coraz uważniej. Te słowa, jakkolwiek mocne, uspokajały niezmiernie. Więc nie musi się już bać kata; nie wydadzą go pod topór. Wąski uśmiech nadziei rozjaśniać począł oblicze. Chciał wstać, ale surowy ruch ręki wstrzymał go w miejscu.
   – To nie wszystko – ciągnął po małej przerwie zakonnik. – Twoja skrucha może być narażona na próby. Aby cię od nich uwolnić, pozwalam tu pozostać przez okres roku. Jedzenie i przyodziewek dostaniesz. A gdy upłynie czas, pójdziesz, dokąd oczy poniosą. Za całą zapłatę dostaniesz grosz i przed wstawieniem krzyża, w miejscu gdzie Bartek zmarł, położysz go do jamy.
   Zrobił znak krzyża i kazał wstać Jakubowi.
   Odtąd można było zobaczyć Jakuba na dziedzińcu klasztornym w pokutnych szatach, jak od świtu do późnego wieczora krząta się przy wszelkich zajęciach. W samo południe natomiast, kiedy braciszkowie udawali się na krótki odpoczynek, brał narzędzia i znikał w szopie pod murem. Po chwili rozlegało się stamtąd mozolne kucie. Nie wolno mu było odpoczywać ani chwili. Dwie dzienne porcje strawy ledwie starczały dla podtrzymania sił w odmienionym ciele człowieka. Lecz nie narzekał. Z niepozornej bryły kamienia zaczęły wyrastać stopniowo kontury krzyża. Nie był to jednak zwykły krzyż: kształtem przypominał liść bzu, jakiś owalny, wsparty na grubym trzonie, mimo to zdawałoby się o niepozornym kształcie, lecz piękny.
   Im bliżej końca roboty, tym częściej odwiedzali Jakuba braciszkowie. Stawali w milczeniu, podziwiając pracę i zręczne palce rzeźbiarza. A on słuchał niezrozumiałej mowy łacińskiej, czasem czeskiej, ubranych w białe szaty benedyktynów. Słuchał, a częściej pochłonięty zadaniem zdawał się stapiać ze swym dziełem, tylko ręce pracowały biegle i bez wytchnienia.
   Upłynęły ustalone miesiące i Jakub, załadowawszy potężny ciężar na wóz, zabrał się z dwoma braciszkami w drogę. Jechali od świtu do południa, na krótki popas zatrzymując się po drodze. Wieczór był chmurny, gdy zobaczyli z daleka wysoką bryłę kościoła, potem mury obronne, wreszcie domy w Lubinie. Przed miastem wóz skręcił w prawo, zaś jeden z zakonników skierował swe kroki ku miastu, by – jak ustalono – sprowadzić plebana na miejsce ustawienia krzyża.
   W ciemnościach prawie w wykopany dół przy drodze do Kłopotowa Jakub rzucił drobną monetę, a potem pospołu z mozołem wszyscy wsadzili ciężki krzyż na wieczną rzeczy pamiątkę.
   Nazajutrz mieli razem stawić się u wójta, gdzie nastąpić miała decyzja o zmazaniu winy w myśl prawa i wolny Jakub mógł udać się w drogę powrotną z braciszkami. Przespali więc na plebanii noc, a w godzinach rannych wójt prowadził sprawę. Uczestniczyli w niej krewni Bartosza, lecz że i ich opinia o zmarłym była niezbyt dobra, ławnicy rozstrzygnęli rychło zatarg. Miał Jakub spłacić dług matce Bartka w ustalonym terminie, który wójt określił na 2 woły i kilka miar sukna. Przystał na to, ponieważ termin był dogodny i szybko ruszyli w drogę.
   Nikt już później nie widział Jakuba; powiadano, że zobowiązanie spłacił w czasie. Kiedy i przez kogo, ludzie nie wiedzieli. Ale czas zacierał wydarzenia w ludzkiej pamięci. Mijały lata za latami, aż kiedyś pojawił się zapomniany winowajca. Już w podeszłych latach, zgarbiony, o siwych włosach, z kapturem na głowie, przychodził w pewne dni jesienne do krzyża obrośniętego bujną trawą i pokrzywami. Głośne płacze i jęki przypominały niektórym zdarzenie sprzed dawnych lat.
   Mógł wrócić do miasta, zamieszkać wśród swoich, ale widocznie nie chciał. Pewnego dnia znikł, by nie powrócić więcej. Ktoś powiedział w jakiś czas potem, że Jakub już nie żyje. Ludzie nie lubią sobie zawracać głowy starymi sprawami. Młode pokolenie żyło własnymi troskami, zapominało o tym, co mogło się zdarzyć dawniej. Dopiero nowy, nieznany uprzednio fakt odświeżył dawne dzieje. Otóż któregoś wieczora grupie idących z Kłopotowa do Lubina biesiadników ukazała się niepozorna postać w kapturze. Zrazu wszyscy myśleli, że się im przywidziało, ale po chwili zrozumieli, ze mają przed sobą ducha pokutującego Jakuba. W wielkim strachu poczęli uciekać. Duch jednak nie miał złych zamiarów, bo nie zaczepił nikogo, ani nie napastował.
   Odtąd pojawiał się częściej w jesienne wieczory, wędrując drogą między karczmą a krzyżem. Smutny płacz, jęki i wzdychania towarzyszyły mu stale. I tak było wiele lat. Dopiero gdy czas pokuty minął, ustało również biadolenie duszy Jakuba.

Lubin, 25 XI 1967 r.

Źródła:
Jan Biliński, Przewodnik po ziemi lubińskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1971


Parszowice

O nieszczęście zabito człowieka za 6 groszy

   Pośród pól, przy drodze do Parszowic do Dłużyc stał niegdyś krzyż pokutny wykuty w kamieniu. Zwietrzały napis, wyryty na nim, głosił: „O nieszczęście zabito człowieka za 6 groszy”.
   Były to czasy, kiedy w okolicy grasowały liczne bandy rabusiów i rzezimieszków. Pewien organista z Parszowic został wezwany przez proboszcza na uroczystość kościelną i zmierzał polną drogą do Dłużyc. Księżyc jasno oświetlał mu ścieżkę, gdy nagle został napadnięty i zamordowany przez okolicznych rozbójników. Jednak nie cieszyli się oni zbyt długo wolnością, gdyż szybko zostali ujęci i osadzeni w ścinawskich lochach. Osądzono ich bardzo surowo, a dodatkowo mieli własnoręcznie wykuć kamienny krzyż i umieścić go w miejscu zbrodni. W związku z tym, że ograbiony organista posiadał przy sobie tylko 6 groszy, za które postradał życie, oprawcy musieli wykuć na krzyżu napis „O nieszczęście, zabito człowieka za 6 groszy”. Zanim ustawiono krzyż do wykopanego dołu, na pamiątkę, wrzucono 6 złotych groszy. Jeśli komuś uda się odnaleźć pierwotne miejsce ustawienia krzyża, temu na pewno uda się odnaleźć złoto.

Źródła:
Legendy Ziemi Ścinawskiej, Stowarzyszenie „Mała Ojczyzna”


Ścinawa

O księciu Konradzie i o ścinawskim piwie

Konrad 2

   Książę Konrad ze Ścinawy, zwany też Kobiałką z powodu swego garbu, był kanonikiem katedralnym i proboszczem Katedry we Wrocławiu. Cichy i skromny ten człowiek miał tylko jedną namiętność: przepadał za dobrym piwem. A w Ścinawie, starodawnej siedzibie piastowskich książąt, warzono od dawna doskonałe piwo, którego sława sięgała daleko. Miał więc książę zawsze pod dostatkiem swego ulubionego napoju. A oto co zakłóciło jego spokojny żywot.
   Książę Henryk III Głogowski, dbały o to, by ród swój ozdabiać coraz to nowymi zaszczytami, wyjednał dla swego brata arcybiskupstwo w Salzburgu. Rad nie rad wyruszył więc Konrad w podróż, aby objąć rządy w diecezji. Podróż była długa i uciążliwa, a gdy dotarł wreszcie do Wiednia, wyczerpał się zebrany przezornie na drogę zapas ulubionego piwa. Jakież było przerażenie biednego księcia, gdy w Wiedniu dowiedział się, że w Salzburgu nie wyrabia się w ogóle piwa i że pije się tam tylko wino! Gdy mu o tym powiedziano, ani słyszeć nie chciał o wszystkich arcybiskupich godnościach i natychmiast kazał zawrócić, a po niedługim czasie dojechał szczęśliwie z powrotem do Ścinawy.
   Ale niestety, jego brat nie okazał żadnego zrozumienia dla upodobań względem piwa! Dowiedziawszy się o lekkomyślnym postępku Konrada, kazał go Henryk jako człowieka niespełna rozumu zamknąć pod strażą, na wieży swego zamku w Głogowie. Tam też, w 1304 roku, pozbawiony swego ulubionego trunku Konrad w smutku dokonał żywota.

Literatura:
Krzysztof Kwaśniewski, Podania dolnośląskie, Wrocław 2006


Żabice

Żabie królestwo

   Przed bardzo wieloma wiekami, gdy wszędzie panowała ogromna puszcza, gdzieniegdzie jedynie pozostawiając niewielkie polany, w miejscu obecnej wsi Żabice znajdowało się królestwo żab. Żaby panowały niepodzielnie wśród wielkich olch, dębów i brzóz, lecz główne centrum mieściło się w rozległej niecce, porośniętej wysoką trzciną, przez którą przepływał niewielki strumień. Było ich tak wiele i tak dużo, że nawet potężne orły, sępy czy najgroźniejsze wilki omijały ten obszar.
   Jedne żaby przebywały na drzewach, piękne, o zielonym ubarwieniu, umilając swym skrzekotem życie krewniaków nawodnych. Lecz biada temu, kto zbliżył się do drzew, na których siedziały. Wystarczył moment, by swym wzrokiem i głosem zamienić śmiałka w swego pobratymca. Nie pomagał lament; ukarany zamieniał się w żabę, lecz nie zieloną, nadrzewną, tylko w taką, jakich pełno na bagnach, by tam wypłakiwać własną ciekawość.
   Te inne, mieszkające na bagnach, dzieliły się między sobą na szare o dużych rozmiarach i wielkiej skoczności. Ich szeregi stanowiły coś w rodzaju straży wewnętrznej, regulującej życie wielkiej społeczności. Ich bezwzględność była tak okropna, że nawet władcy tej krainy bali się sprzeciwiać ich poczynaniom. W skład tej grupy wchodziły tylko te osobniki, które wykazały się skokami parometrowymi. Umiały walczyć z wężami do tego stopnia skutecznie, że wystarczał widok paru osobników, by natychmiast wypłoszyć je. Strach węży był w pełni uzasadniony, ponieważ ten rodzaj żab szczycił się ponurą sławą pożeraczy. Miały one bowiem zęby ostre jak szpilki i tak wielkie, że cięły nimi nawet grube kości.
   Wcześnie o świcie oraz o zmierzchu, gdy w podległym im obszarze panował ład, wyłaziły gromadnie na liczne kępy traw, by oddawać się wspólnym zabawom. Zabawy te polegały na nieustannych pojedynkach między poszczególnymi oddziałami. Te pojedynki regularnie zamieniały się w krwawe bitwy. Płynęła krew, trzask łamanych kości niósł się daleko po lesie. Nie trwało to długo: każdego dnia po godzinie, nigdy dłużej. Osobniki padające w walce nie były grzebane, zgodnie z obyczajami panującymi wśród innych stworzeń. Jeszcze żywe, jeszcze ociekające krwią, trafiały do paszcz krewniaków, by służyć za pokarm. Podczas zapasów las i bagna zamierały w trwodze, wsłuchane w odgłosy śmiertelnych zmagań. Nawet król zamykał się wraz z przyboczną gwardią do podziemnego pałacu, nie mogąc znieść potwornych zgrzytów zębów i jęków konających. Ale gdy mijała pora, wszystko cichło natychmiast; pożeracze powracały na stanowiska obserwacyjne.
   Wtedy dopiero wypływały na powierzchnię wód piękne żaby o smukłych kształtach i pięknych barwach. Z wyglądu były podobne do obecnych, lecz znacznie większe. Ich największą ozdobę stanowiły przedziwnego koloru i formy grzebienie grzbietowe. Widziane z boku przypominały pióropusze. Tylko z pozoru, bo te były niczym innym jak bronią, za pomocą której nakłuwały ciała wrogów wpuszczając w nie cuchnący jad. Wystarczyło małe zranienie, aby ofiara została zamroczona, traciła siły, nie mogła uciekać, z czego korzystały napastniczki, by ją pożreć.
   Wypływały na powierzchnię szeregami: piękne, lśniące – i sunęły bezszelestnie ku granicom swego państwa, którą stanowiły krzaki iwy i gęste paprocie. To miejsce doskonale nadawało się na zasadzki. Te żaby nigdy nie walczyły ze sobą, natomiast chętnie oddawały się zabawom, polegającym na wydawaniu jak najgłośniejszych okrzyków bojowych. Te straszne okrzyki, przypominające grzmoty, chwilami zmieniały się i przypominały płacz dziecka. Żaby umiały też zmieniać głos, wabiąc w podstępny sposób swe ofiary. Łowy rozpoczynały o zmroku, kończąc je przed pierwszym brzaskiem. Jeżeli w zasięgu czat nie było stosownej sztuki, którą mogłyby upolować pojedynczo, przystępowały do łowów w większej liczbie. Bywało, nawet duże zwierzę padało pod ich ciosami, a rankiem pozostawały jedynie bielejące kości: ślad nocnej uczty.
   W cieniu jakby tych drapieżników żyły również żaby spokojne, wesołe, żywiące się muszkami i komarami. Te o niepozornych kształtach niewielkie żabki stanowiły jedyną osłodę w tym królestwie smutku i śmierci. Pięknym kumkaniem umilały życie monarszego dworu, zaś wieczorami, na długo przed zachodem słońca, dawały popisy chóralne tak wspaniałe, że nawet najwięksi drapieżnicy żabiego rodu czy inne zwierzęta leśne zastygały w bezruchu.
   Ulubieńcem tego gatunku był pieśniarz nad pieśniarzami o tak ujmującym głosie, że nawet król wychodził na brzeg wysepki podziwiać swego faworyta. Lecz ten nie śpiewał dla pochwał. Od natężenia nabrzmiewały mu worki szyjne, mgłą zachodziły oczy, on zaś oddawał się bez reszty muzyce. Gdy lekki wiatr ruszał gałęziami drzew i trawami, a z lustra wody poczęły wznosić się opary, tworzące białe płachty mgły, natężając się wydawał wspaniałe tony: raz ostre i szybkie, to znów szerokie, miękkie. Jeden oddech wystarczał na dwa, trzy tony. Zmęczony, przez chwilę łapczywie chwytał powietrze do gardzieli, nie przestając krótkimi sygnałami kierować zespołem sióstr i braci. Jego głos był jak dzwon wielki i mocny, inne przy nim jak tony klekotek. Nikt nie był w stanie dorównać mu w ciągu ostatnich dwóch lat. Sława wielkiego pieśniarza rosła nieprzerwanie, jednając mu z jednej strony rzesze przyjaciół, z drugiej licznych wrogów.
   Do bardziej zazdrosnych należały zielone okrutniczki łażące po drzewach. Uważały bowiem, że prym w śpiewaniu należy niepodzielnie do nich, ale nie umiały sprostać zadaniom. Zobowiązywały się do konkursu, który wciąż odkładany z ich winy, nigdy nie mógł nastąpić. Nie lubiły schodzić z drzew, a koncert należało dać na płyciznach bagna.
   Jednakże największymi przeciwnikami były żaby o trujących grzbietach. Przysięgły zemstę kumakom z prostej przyczyny: braku umiejętności śpiewaczych. Taki stan pozornego spokoju utrzymywał się ogromnie długo, całe pokolenia. Prawie zawsze poszczególne rody umiały w porę zapobiegać walce. Tak mogło być dalej, gdyby nie ów wspaniały solista.
   Zaczęło się owego wieczoru, kiedy parny zmierzch i rechot zielonek drzewnych zapowiadał burzę. Zaroiło się na bagnach: niespokojne grupy grzebieniastych myśliwych rozpoczęły bójkę ze strażą porządkową. Bójka, początkowo nieszkodliwa, rychło zamieniała się w krwawą walkę. Nieco później dołączyły zielonki; zaczęły zabijać krewniaków wzrokiem. Daremnie monarcha usiłował uspokoić wzburzone, żądne krwi grupy. Jego głos, wzywający do porządku, ginął w ogólnym zgiełku i wrzawie walki. Widząc, że nie podoła, co rychlej kazał przywołać śpiewaka.
   Solista zjawił się po chwili, sposobił głos i pilnie wzywał członków zespołu. Siostry i bracia zebrali się pośpiesznie, ustawiając półkolem. Solista w środku czekał jeszcze, zapatrzony w ciemną toń nocy. Nie podobał mu się zgiełk bitewny, krzyki walczących stron. Jakiś czas spoglądał ku niebu, po którym płynęły ciężkie, zwaliste chmury, przebijane rażącym blaskiem błyskawic. Nie rozumiał, dlaczego właśnie teraz monarcha kazał śpiewać. Ale polecenia króla nie można było lekceważyć. Śpiewak spogląda na swoich i czeka przymykając oczy.
   – Kum, kum, kum, kuma – zaintonował z cicha.
   Chór podchwycił natychmiast i z setek gardzieli unosić się poczęła poważna pieśń. Zespół śpiewał, jak nigdy dotąd, głośno, równo i czysto. Nie mógł słyszeć, jak zakradał się do nich groźny zastęp grzebieniaków i całe szeregi straży porządkowej. Czyżby kumaki zapomniały o porze, kiedy im wolno dawać koncerty? Przecież już noc, a ten czas należy do innych. Jeszcze chwila na rozśpiewanych spadły śmiertelne ciosy. Rozpoczęła się masakra. Ale o dziwo, śpiew nie ustał. Trwał jak ruch serc w rozdzieranych ciałach, dokąd te nie otygły, dotąd żył solista, dotąd słyszały jego głos. Śpiewak nad śpiewakami umilkł nagle.
   Nastał moment nagłej ciszy, którą pogłębił huk pioruna. Burza uderzyła z nagła, niespodziewanie. Już nie pomogła ucieczka zwycięzców i niedobitków. Wraz z pierwszymi kroplami ulewy, błyskawice za błyskawicami biły w miejsce rzezi, cięły bagno na setki szczelin, rozpadlin, mieszały z błotem skrwawione szczątki. Teraz, choć późno, uciekał kto, mógł. Dotychczasowi zwycięzcy, o pełnych brzuchach, nie mogli ujść karzącej sprawiedliwości; ginęli w rażącym blasku piorunów. Tylko parę kumaków, nurkując w głębszej wodzie, uniknęło śmierci.
   O świcie znów było cicho i spokojnie, spokojniej niż zwykle. Gdy zdziwieni tą ciszą ludzie zbliżyli się ku bagnom, zobaczyli tysiące ciał żabich bez życia. Wieść o wydarzeniu rozniosła się szybko. Nikt nie mógł zliczyć tysięcy martwych żab leżących na mokradłach. Na pamiątkę ludzie nazwali to miejsce Żabicami.
   Przez następne setki lat żab jakby nie było; wyniosły się w inne okolice albo zupełnie wymarły. Podobno nastąpiło to na skutek klątwy, jaką rzucił nieszczęsny pieśniarz. Obecnie pojawiły się miejscami małe gromadki kumaków, ale już nie mają tak pięknych głosów, którymi mogłyby zachwycać przygodnych i stałych słuchaczy.

Lubin, 29 III 1969 r.

Źródła:
Jan Biliński, Przewodnik po ziemi lubińskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1971


Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystywanie zdjęć, tekstów oraz innych elementów bez zgody Serwisu zabronione.

2010 © Ośrodek Kultury "Wzgórze Zamkowe"